środa, 29 października 2014

Dla takich chwil warto żyć !

Ten post miał ujrzeć świat z ekranów waszych komputerów w poniedziałek. No właśnie, miał. Plany planami, a elektryczność jamajaska jamajską elektrycznością, o internecie nawet nie wspominając...

Poniedziałki to dni, kiedy mamy bardzo dużo pacjentów, czasami nawet więcej. Ten nie zapowiadał się inaczej. Kiedy dotarlysmy do przychodni pacjenci czekali wszędzie, w poczekalni, na werandzie i pod drzewem w ogrodzie, a nawet w kościele.

Miało być ciężko i tak też było. O 13 nie wiedziałyśmy już jak się nazywamy, a koniec kolejki wciąż zawijał się wokół drzewa. Zmęczona, głodna i niemiłosiernie spocona (jak na złość dzień był przepiękny i słoneczny) z potem cieknącym ciurkiem z mojego czoła wpadłam do farmacji, żeby pomoc przygotowywać leki dla pacjentów, i wtedy stało się to....
Natrishia (nasza farmaceutka) wręczyła mi "scandal bag" (tak potocznie jamajczycy nazywają czarne plastikowe jednorazówki - nie chcę wiedzieć co oni w nich noszą! ). Myślałam, że podaje mi spakowane leki, ale nie, w środku była koperta, z moim imieniem, no dobrze, prawie z moim imieniem.

Dr. Watalia - najładniejsze przeinaczenie mojego imienia trochę koślawymi literami wskazywało na mnie , jako adresata tej dziwnej i niespodziewanej przesyłki. Znowu zapomniałam podpisać jakiegoś dokumentu? Jakież było moje zdziwienie gdy w kopercie znalazłam kartkę, taką z podziękowaniami. Prześliczna. I jeszcze zdjęcie jeszcze bardziej prześlicznej dziewczynki w szkolnym mundurku.
Treść była na tyle wzruszająca, że oczy mi się zaszkliły, a kiedy dotarłam do bardzo osobistych podziękowań na jej odwrocie po prostu uroniłam łzę wzruszenia. No dobrze, trochę więcej niż jedną.
Co zrobiłam dla tej dorastającej młodej kobiety? No właśnie, wydawało mi się, że nic. Gdy opuszczała mój gabinet w zeszłym tygodniu miałam wyrzuty sumienia, że odmówiłam jej leczenia. Pamiętam to uczucie niedosytu, że mamy za mało możliwości diagnostycznych żebym mogła podjąć się jej leczenia, a leczona objawowo była już ponad cztery lata, wiedziałam że o tyle samo za długo. Chyba ze sto razy przeprosiłam ją za to, że nie mogę jej pomoc, a dając skierowanie do ginekologa tak bardzo się bałam, że pomimo moich tłumaczeń i tak do niego nie dotrze. Ale czy złe leczenie byłoby lepsze niż jego brak?
Chyba jednak dotarła. Za to właśnie "jedynie" skierowanie dostałam podziękowania zarówno od niej, jak i od jej taty (!).
Kilka miesięcy przygotowań, kilkadziesiąt godzin w podróży... dla tej jednej kartki, dla tej jednej dziewczynki - było warto, a przecież poza nią przyjęłyśmy już ponad 1000 pacjentów... może i ponad 1500...
Ale to nie byl koniec tego ciezkiego dnia, choć od tego momentu ten poniedziałek stal się jakiś lżejszy, nawet czuć było na skórze lekki powiew wiatru...

O 17:00, po ponad dziewięciu godzinach uwijania się jak w ulu, już, już, miałyśmy iść do domu, właśnie wtedy gdy w drzwiach stanął chłopak z czymś okropnym na palcu, belkoczac cos o kozach i ze strachem w oczach pytając czy go jeszcze przyjmiemy. Obiad musial jeszcze zaczekać. Chęć pomocy zrobiła swoje, ale ciekawość odpowiedzi jak kozy przyczyniły się do jego stanu dodala nam wręcz niespodziewanego entuzjazmu!
Na liście "top ten" najmilszych rzeczy, ktore spotkały mnie na Jamajce do tej pory, to godzinne oczyszczanie i zaopatrywania jego palca zajmuje drugie miejsce (zaraz po cudownej zawartości scandal bag).
Tyle szczęścia jednego dnia....
A na dodatek, już o 19:30 jadlysmy obiad ;)

Relację z poniedziałku zdała dla Państwa Dr Watalia.



Ps.

O tak, mamy środę ( a w Polsce to już nawet czwartek) kiedy usiłuję opublikować ten post. Należy mu się więc trochę aktualizacji. Dziś przydarzyła mi się kolejna "
"jamajska chwila" walcząca o miejsce w "top ten" ;)

Jeszcze "tylko" kolejne dziesięć lat posiadania dreadów i może dorównam swojemu uroczemu pacjentowi.
( Mam nadzieję, że moja Babcia tego nie czyta i nie przyczyniam się tymi swoimi nadziejami do jej ataku serca. )






niedziela, 26 października 2014

Poszlysmy na 'party'.

W piątek po południu wpadł do nas właściciel naszego mieszkania i tak od słowa przez zdanie do zaproszenia zaproponował nam, że zabierze nas wieczorem na 'party-imprezę'.
Miało być o 18-19, było o 21 jamajskim czasem, ale grunt że pojechałyśmy.
Po 0,5 h przejażdżce jeepem dotarliśmy na miejsce. Starym zwyczajem zostalysmy przedstawione znajomym naszego gospodarza, poczestowane miejscowym napitkiem i stwierdzilysmy- no fajnie, taka ogrodowa domowka czy też cos a la wiejska uliczna potancowka.
Zapytalysmy naszego znajomego czy często tutaj bywa
-nie, jutro bedzie pogrzeb Pana z naprzeciwka.
W pierwszym momencie myslalysmy, że to jakieś przejezyczenie, ze pewnie źle go zrozumialysmy...
Okazało się jednak,  że tak właśnie wygląda przyjęcie pogrzebowe na Jamajce. Gdy ktoś umrze to wpierw jest organizowana candle night i wzdłuż ulicy ustawiane są świeczki, jest chwila wyciszenia, spokoju. Natomiast noc przed pogrzebem to czas odreagowania, wyrzucenia z siebie emocji, bo Jamajczycy nie lubia tlumic ich w sobie. Tak więc rodzina, przyjaciele, znajomi i nieznajomi zbieraja sie przed domem zmarłego, otwierają się okoliczne (mini) bary, przyjeżdżają obwoźni sprzedawcy przekąsek, jest DJ a czasem i wiecej (na tym przyjęciu było dwóch - po przeciwnych stronach ulicy i kazdy gral własną muzykę).
I tym sposobem żegna się i wypuszcza z siebie emocje- czy to w rozmowie, czy we wspólnym posiłku,  czy też tańcu i śpiewie.
Następnego dnia chowa się zmarłego, dość czesto w przydomowych ogródkach...

W zal. nasz ogródek.


wtorek, 21 października 2014

Słodko-gorzko.

Mam 26 lat i obudziłam się dziś z bólem gardła i głowy. Jest 6.30 rano czyli w Polsce ok 13.30. Myśle sobie, że czeka mnie ciężki dzień pracy i że nie chce mi się wstawać. Temperatura w pokoju sięga na pewno powyżej 30 st C i czuje jak na twarzy pojawiają mi się kropelki potu. Bedzie dziś naprawdę gorąco. Czekam aż rozpłyną się w późnym świcie resztki mojego snu słuchając przedziwnej ciszy po nocnej imprezie cykad i świerszczy. Zimny prysznic mnie obudzi... Szybkie śniadanie: słodki chleb smarowany avocado i solona suszona ryba, albo chleb kokosowy smarowany masłem orzechowym z kawałkami bananòw i czas ruszyć do pracy. 
Po drodze macham dzieciom które wychodzą na powitanie i już ze śmiechem odpowiadam na uliczne zaczepki 'hello white'. Po drodze kupuję pati ( pieróg z wołowiną)  najszybsza i tania przekąska - na jedyną 15 minutową przerwę jaką bedę mieć jeśli dobrze pójdzie dzisiejszego dnia. Przed naszą kliniką czeka już tłum pacjentów, nie mieszczą się w środku ( co nie jest specjalnie trudne ponieważ wewnątrz mieści się maksymalnie 20 osób). 
Przyjmujemy wspólnie 78 pacjentòw w bardzo różnym stanie, wieku, z chorobami, z którymi już dawno doradzaliśmy sobie w naszym Kraju. Pacjenci w ramach wdzięczności przynoszą po pomarańczy z ogròdka, orzeszki ziemne. 
Pracę kończymy ok 18.00 Lecz to nie koniec naszego dzisiejszego dnia. Wsiadamy do samochodu: kierowca-siostra Pati siedzi po prawej stronie, jedne z drzwi się w ogóle nie otwierają i nawet już nie pytamy o możliwość zapięcia pasów. Po 30 minutach docieramy do pacjentki która nie dała rady dotrzeć do kliniki o własnych siłach. Zaczyna być już dość ciemno - to nienajlepiej, będziemy musiały badać w czołówkach... 
Pani 46 lat siedzi przed domkiem ( 1 pokój bez bieżącej wody, kuchni, łazienki czy elektryczności). Jest samotna. Ma takie wodobrzusze, że nie może chodzić. Szmer nad sercem 5/6 w skali Levina, rytm cwałowy. Ręce tak chude, że nie da sie zmierzyć ciśnienia mankietem dla dorosłych. Żadnej dokumentacji z ostatniej hospitalizacji ( co się dzieje w szpitalu zostaje w szpitalu)... Pewnie ma raka jajnika... Badamy ją tak jak już wspomniałam w czołówkach... Potem zapada niezręczna cisza... I pytanie czy damy jej pieniądze na jedzenie. Odpowiadamy że przywiozłyśmy leki, tyle możemy dla niej zrobić... Wsiadamy do auta, głupio się przyznać ale odrobinę się cieszę, że już wracamy. 
Zatrzymuje nas siostra pacjentki ( J) i rozpoczyna rozmowę z siostrą Pati (P).
J: How is my sister?
P: Not very good. Are You helping her?
J: I' m poor, what can  I do?
P: But You are helthy, You can walk, that is Your greatest gift.
J: That is true, Me trying but it is hard and...
P: May Lord praise your efford,  goodbay.
Siedzimy w samochodzie siostry i milczymy. Każda z nas się zastanawia co mogłaby więcej zrobić. Gorzkie rozczarowanie.
Zastanawiam się o czym myśli ta kobieta siedząc na ganku,  zastanawiam się ja-26 latka, która rano narzekała na ból gardła czy głowy i gorący poranek...

Ale zmieniając temat, w weekend byłyśmy w Kingston. Wysiadłyśmy z autobusu miejskiego którym podróżowałbyśmy razem z 40 innymi osobami (autobus jest na 20 osób, ale informacja ta jest skrzętnie wydrapana nożem z tabliczki informacyjnej). Przywitał nas dość dziwny odór miasta, w którym dominował zapach ogniska spod gotowanych żywcem na ogniu krabów. (Widząc moje przerażenie jeden z Jamajczyków że śmiechem stwierdził : You may hear their screem...) 
Zwiedziłyśmy stolice, a potem pojechałyśmy w Góry Błękitne. Spacer po dżungli, latające kolibry, szumiące dzikie wodospady. Pokój w hostelu na palach nad przepaścią i łazienka, gdzie biorąc prysznic dotykasz liści bananowców i podziwiasz panoramę gór i zatoki w Kingston. Smak kawy zbieranej i ważonej na ognisku przez okolicznych mieszkańców i zapach tropikalnych kwiatów o poranku. Roskoszując się chwilą myślisz jak bardzo kochasz życie i jak piękna jest Jamajka!

2 światy żeby zachować równowagę i zdrowie psychiczne: medyczne średniowiecze gdy jesteś biedny i rajski ogród natury, nie zależnie od sytuacji materialnej. Słodko-gorzko.

R.

środa, 15 października 2014

seriously?


Pracujemy. Jest 19, właśnie wróciłyśmy.

Nasi pacjenci, współpracownicy w przychodni, a w szczególności system tutejszej 'ochrony' zdrowia nie przestają nas zadziwiać.
Niekoniecznie pozytywnie.

Ale ciąg dalszy nastąpi...

piątek, 10 października 2014

O tym jak to było...




Ufff... Pierwszych ... 360-ciu (słownie: trzystu sześćdziesięciu) pacjentów za nami. Najcięższe były momenty kiedy uświadamiałyśmy sobie, że to my jesteśmy jedynymi lekarzami, których zobaczy większość z tych ludzi, że nie będzie bardziej kompetentnych, doświadczonych itp itd. W sytuacjach podbramkowych wystawiamy 'refferal letter', aczkolwiek nasze prośby, groźby i wykłady nie zawsze przekonują naszego pacjenta do udania się do szpitala czy specjalisty (wciąż nie do końca jest dla nas jasna struktura -o ile takowa w ogóle istnieje- tutejszej opieki medycznej, ale z drugiej strony zauważyłyśmy brak przychylności pacjentów do w/w).
Pozostaje nam robić co w naszej mocy i na co pozwalają nasze kompetencje.
I tak tym sposobem stałyśmy się lekarzami rodzinnymi, diabetologami, dermatologami, wenerologami, ginekologami, zakaźnikami, chirurgami (dziecięcymi też!), laryngologami,  okulistami,  psychologami, pielęgniarkami, dietetykami i... elektrykami.

Nie tylko zakres naszych obowiązków nas zaskoczył, ale i miejsca ich wykonywania. Leczenie tylko w przychodniach (te na palach też się liczą!) byłoby zwyczajnie nudne. Na szczęście uczynni Jamajczycy nie pozwalają nam się nudzić- porad zdrowotnych i badań dopraszają się od nas na każdym kroku: na targu, podczas wieczorku zapoznawczego, w drodze z i do pracy, a nawet w ogrodach (to podczas wizyt, ale o tym juz będzie innym razem).

Zegarek pokazuje 4:30 polskiego czasu, czas... iść doszkolić się z wysypek i innych dermatoz ;)
A karaluchy pod poduchy!

A & N

P.S. Piątek to dzień wizyt somowych, czyli pod znakiem przejażdżki do dżungli :)

wtorek, 7 października 2014

Pierwsze koty za płoty, yamon.

Poniedziałek: 62 ich było i ja- biegająca między dwoma gabinetami, w locie łapiąc karty i witając pacjentów. Dobrze, że miałam s. Ritę do pomocy, choć i tak ostatecznie nie wyrobiłyśmy się przed dobranocka, bo tu jak Pacjent przyjdzie to zazwyczaj trochę ma na 'sumieniu', a przy okazji jeszcze będzie się radził w sprawie innych członków rodziny, opowiadał historie i tłumaczył się dlaczego nie zazywal żadnych tabletek przez ostatnie dwa tygodnie a w gabinecie ma 200/100 ciśnienia i cukier 180.
I tak, pełną wewnętrznych pytań, zmęczenia i wrażeń, nocą do domu odstawił mnie bezpiecznie Scotty, a jego ponad 100 na liczniku po tych drogach po ciemku już nie miało siły zrobic na mnie wrażenia.

W Santa Cruz u dziewczyn niewiele lepiej- podobna ilość pacjentów, choć warunki przyjmowania gorsze, a i zaopatrzenie słabsze.

Jesli chodzi o przekrój to pacjenty młode i stare, od 0 po 90 lat, ale wszystkie w miarę możliwości zadbane, czyste, uporządkowane. Nie śmierdziało, naprawdę!
Na powitanie były śpiewy, przedstawianie. A potem w kolejce nie było krzyków a kto a kiedy a bo ja już, a teraz, a najlepiej to jeszcze 5 min temu, wpychania się na siłę do gabinetu,  dopraszania się, wyłudzania. Każdy wedle swojej kolejki, bez zarzutów, że długo czekał, że doktor znowu się zmienił, że ktoś zmarzł przy klimatyzacji albo się spocił.
Choć jak i u nas domagają się tabletek, chętnie łykają antybiotyki i dopraszają się kolejnych przeciwbólowych środków... bo piejn all over the b'ody ich non stop dopada.
Leki używa się wedle koloru, zachcianki, wielkości, często zdarza się, że opakowanie które miało starczyć na miesiąc, wystarczyło na 8.
Wielu pacjentów dopada sinus- zawsze wypowiadany z odpowiednim namaszczeniem i powagą,a który jak sie okazało oznacza tutaj alergiczny nieżyt. Jest też tajemniczy gas, rozchodzący się po całym ciele. Panuje chickengonia, która sieje postrach, STDsy, różne inne infekcje, grzybice, NTsy, DMsy, rany, przecięcia.
Było kilka bardzo brzydkich owrzodzeń, przy których wracałam myślami do mojej przychodni i pani Bogusi, czyli mojego speca od zaopatrywania nie gojących się ran.
I wciąż nie do końca, nie zawsze rozumiemy naszych pacjentów. Patua to nie angielski.

Dzisiaj było ciutkę spokojniej. Maggotty zaopatrywyłysmy wspólnie z Natusia, bo do Santa przyjechał dodatkowy lekarz na jeden dzień (jak się pozniej okazało na raptem niecałe 4h).

Generalnie dałyśmy radę. Jest pozytywnie. A zdjęcia będą niedługo, obiecuję :))

niedziela, 5 października 2014

Jak tu się odnaleźć?

O 19 chodzimy senne, czujemy się jakby był środek nocy. No tak, w Polsce jest 2 w nocy. A potem wstajemy o 4, 5 nad ranem i czekamy na świt.
Sprzyjający temu jest też krótki dzień na Jamajce- po 18 zapadają juz całkowite ciemności.

Powoli zapoznajemy się z otoczeniem- ludźmi, tutejsza fauna i flora,  jak również stawiamy pierwsze kroki w samodzielnym przemieszczaniu się po wyspie.
Tutaj jeździ się taksowkami,  choć od razu zastrzegam, ze nie wygląda to tak jak u nas ;) Samochody najczęściej przemieszczają się na mniej więcej wyznaczonych trasach, pakujac do auta tyle osób ile się zmieści plus jeszcze jedna na dokładkę (są 2 opcje- na śledzie lub na kolana). Z racji, ze na Jamajce jest non stop glosno to w samochodzie zawsze leca jakies jamajskie rytmy, a kierowca bez przerwy trabi. Bo wiecie, klakson to powitanie,  zapytanie,  ostrzeżenie, podryw, zagajenie, informacja- będę wyprzedzać, nadjeżdżam zza tego zakretu. A drogi, no cóż,  zaczynam doceniać te nasze, polskie... nie no naprawde- fajne te nasze  drogi...
Tutaj jest to slalom miedzy dziurami po krętych,  wąskich drogach, bez pobocza, po górach,  między przepaścią a zboczem, albo w dżungli, chyba że akurat trafi się na wioskę- ale wtedy uważa się na pełzające po niej (nie) święte krowy, kozy, kury czy psy,  nie wspominając już nawet o motorach, rowerach i ludziach...
A na doprawke wszystko dzieje się po przeciwnej stronie drogi,  gdyż ruch tutaj panuje lewostronny.

 Jamajczycy są bardzo otwarci i pomocni, aczkolwiek bez zbędnej nachalności.
Krótki filmik z naszej przeprawy taksowkowej i zapoznawanie się z panem Rasta, czyli 'we are all Jamaicans':



A jutro zaczynamy pracę.
Dziewczyny zostają w Santa, a ja ruszam do Maggotty (pamiętacie filmik o bohaterach Maggotty?) aby pomóc siostrze Ricie,  która zostaje sama w przychodni do środy.
Trzymajcie kciuki!
Damy znać...

Nie ma tu niczego co bym znała.



Nieznane pojawiło się jeszcze w Polsce, podczas przygotowań i zakupów. Listy dokumentów do wypelnienia, przetlumaczenia, zeskanowania, wysłania - często  w bliżej nieokreślone miejsca, kolekcjonowanie pieczątek ( im więcej na jednej stronie, tym lepiej ! ) zaskakiwały nas za każdym razem gdy już myślałyśmy, że "ogarniamy".

Potem było lotnisko i niemalże walka / błaganie o wizę. To jedna z tych historii, które opowiada się wnukom przy kominku zaczynając od : " a w '39 jak dziadek szedł na wojne....". Ja swoją kiedyś zacznę: "Jak babcia w 2014r. postanowiła pojechać leczyć ludzi na Jamajce...." (dokończyć tutaj nie mogę bo mama czyta i już nigdy, nigdzie by mnie nie puściła).

Wraz z opuszczeniem nie całkiem bezpiecznego lotniska zaczął się inny zaskakujący świąt. Wyobraźcie sobie fast-fooda bez hamburgera i ze słodkimi frytkami. Trudno? Ja to przeżyłam!

Warunki mieszkaniowe zaskoczyły nas bardzo pozytywnie. Świeżo wymalowane ściany, bardzo przyzwoite meble, duża lodówka (pełna!), w "ogródku" drzewo z lianami, a zaraz potem... brak wody i karaluszki, wszędzie karaluszki. Woda na szczęście znalazla się w kranach następnego ranka, a karaluszki....miejmy nadzieję, że są szczęśliwe w karaluszkowym niebie.

Jet lag może nie byl zaskoczeniem, wyedukowane, przygotowane, itp., itd... Nocna wizyta tutejszego księdza, i moje przemyślenia na temat niestosownosci jej pory, już jednak tak. Jakież było moje zdziwienie gdy się okazało, że ksiądz grzecznie wyszedł o 19:15 !

Jak napiszę, że zaskoczyła mnie obecność pacjentów to nie zabrzmi to dobrze, ale tego dnia miałyśmy się tylko zapoznać z naszym przyszłym miejscem pracy, a nie ewakuować ropnie czy zaopatrywać poranione szkłem oczy. Otwarłam wszystkie szuflady w poszukiwaniu strzykawki, oczywiście była w tej ostatniej ;)

W swoim życiu do tej pory kilka razy jechałam taksówką. Myślałam, że wiem czym się to je/jeździ. Nieprawda, nie wiedziałam, ale o tym innym razem.  

Robi się późno, a  ze statystyk wynika, że jutro w jednej przychodni bedzie czekało na nas od 30 do 60 pacjentów i co najmniej tyle samo w drugiej. Czas spać. Dobranoc.

czwartek, 2 października 2014

Welcome home

Doleciałyśmy. Wczoraj, punkt 20.30.
I tak właśnie minęło nasze pierwsze 24 h na Jamajskiej ziemi.
Po sporych stresach na odprawie celnej zostałyśmy wspaniale przywitane przez Siostry, które zabrały nas na kolacje i do naszego nowego domu w Santa Cruz. Zatroszczyły się o wszystkie najdrobniejsze szczegóły naszego lokum, w tym o lodówkę pełną pysznych tutejszych owoców, wodę w kanistrach, coś na śniadanie, obiad.


Po króciutkiej nocy, dzisiejszy dzień był pełen odwiedzin, począwszy od wczesnoporannej wizyty Pana Złotej Rączki, który uruchomił nam bieżącą wodę, poprzez siostry z Maggotty, naszych sąsiadów, kilku innych osób, a wieczorem zaglądnął do nas nawet tutejszy Biskup witając na Jamajce. Jutro jedziemy do przychodni i zapoznać się z okolicą.

So... welcome in Jamaica man! :)

P.S. Mamy 7 godzin różnicy, aklimatyzacja in progress.