wtorek, 7 października 2014

Pierwsze koty za płoty, yamon.

Poniedziałek: 62 ich było i ja- biegająca między dwoma gabinetami, w locie łapiąc karty i witając pacjentów. Dobrze, że miałam s. Ritę do pomocy, choć i tak ostatecznie nie wyrobiłyśmy się przed dobranocka, bo tu jak Pacjent przyjdzie to zazwyczaj trochę ma na 'sumieniu', a przy okazji jeszcze będzie się radził w sprawie innych członków rodziny, opowiadał historie i tłumaczył się dlaczego nie zazywal żadnych tabletek przez ostatnie dwa tygodnie a w gabinecie ma 200/100 ciśnienia i cukier 180.
I tak, pełną wewnętrznych pytań, zmęczenia i wrażeń, nocą do domu odstawił mnie bezpiecznie Scotty, a jego ponad 100 na liczniku po tych drogach po ciemku już nie miało siły zrobic na mnie wrażenia.

W Santa Cruz u dziewczyn niewiele lepiej- podobna ilość pacjentów, choć warunki przyjmowania gorsze, a i zaopatrzenie słabsze.

Jesli chodzi o przekrój to pacjenty młode i stare, od 0 po 90 lat, ale wszystkie w miarę możliwości zadbane, czyste, uporządkowane. Nie śmierdziało, naprawdę!
Na powitanie były śpiewy, przedstawianie. A potem w kolejce nie było krzyków a kto a kiedy a bo ja już, a teraz, a najlepiej to jeszcze 5 min temu, wpychania się na siłę do gabinetu,  dopraszania się, wyłudzania. Każdy wedle swojej kolejki, bez zarzutów, że długo czekał, że doktor znowu się zmienił, że ktoś zmarzł przy klimatyzacji albo się spocił.
Choć jak i u nas domagają się tabletek, chętnie łykają antybiotyki i dopraszają się kolejnych przeciwbólowych środków... bo piejn all over the b'ody ich non stop dopada.
Leki używa się wedle koloru, zachcianki, wielkości, często zdarza się, że opakowanie które miało starczyć na miesiąc, wystarczyło na 8.
Wielu pacjentów dopada sinus- zawsze wypowiadany z odpowiednim namaszczeniem i powagą,a który jak sie okazało oznacza tutaj alergiczny nieżyt. Jest też tajemniczy gas, rozchodzący się po całym ciele. Panuje chickengonia, która sieje postrach, STDsy, różne inne infekcje, grzybice, NTsy, DMsy, rany, przecięcia.
Było kilka bardzo brzydkich owrzodzeń, przy których wracałam myślami do mojej przychodni i pani Bogusi, czyli mojego speca od zaopatrywania nie gojących się ran.
I wciąż nie do końca, nie zawsze rozumiemy naszych pacjentów. Patua to nie angielski.

Dzisiaj było ciutkę spokojniej. Maggotty zaopatrywyłysmy wspólnie z Natusia, bo do Santa przyjechał dodatkowy lekarz na jeden dzień (jak się pozniej okazało na raptem niecałe 4h).

Generalnie dałyśmy radę. Jest pozytywnie. A zdjęcia będą niedługo, obiecuję :))

1 komentarz:

  1. To istnieją tacy pacjenci?! Którzy nie awanturują się i nie powtarzają niczym kukułka: długo jeszcze? Takie rzeczy to tylko na Jamajce...
    Trzymam za was kciuki dziewczyny!
    Podziwiam i zazdroszczę!

    chmurka

    OdpowiedzUsuń