poniedziałek, 1 grudnia 2014

Dzień jak co dzień

7.40 zatrzaskujemy kłódkę na kracie, która chroni nasze drzwi, które zamknęłyśmy już wcześniej.... Sprawdzamy okna- kraty w oknach zamontowane są na stałe - okna zamykamy, aby ktoś wędką nie wyłowił naszego 'cennego' dobytku.

Ruszamy do przychodni. 15 minutowy spacer rozpoczynamy drogą przez łąkę, po prawej mijając olbrzymie drzewo ze zwisającymi lianami i kopcem termitów na jednej z gałęzi. Po lewej zazwyczaj pasą się kozy i krowy. Po drodze wyrzucamy śmieci na pobliski mur-żeby nie mogły dostać się do nich bezpańskie psy-tak zostałyśmy poinstruowane przez okolicznych mieszkańców. Potem mijamy domek naszych sąsiadów i machamy 3-letniemu chłopcu który codziennie rano wychodzi, żeby nas przywitać. Zanim dotrzemy na główną ulicę miniemy jeszcze dwa kościoły - młuzumański i adwetystów. W Santa Cruz jest jedna główna ulica, którą przekraczamy aby przejść na skruty przez parking dla taksówek. Większość mieszkańców już nas zna... Dużo rzadziej słyszymy określenie whitey, teraz już częściej krzyczą hello doc! Lub hello brownie!

Docieramy do kliniki. Pacjenci, którzy nie mieszczą się w środku siedzą na krzesełkach pod jackfruit tree (drzewo, którego owoce są największymi owocami na świecie) Wita mnie pacjent, który przyniósł wyniki badania - zdjęcie rtg. klatki piersiowej. Gdy pytam czy udało mu się wykonać badania krwi stwierdza, że w szpitalu powiedziano mu, że nie mają igieł aby pobrać krew na badania i z tego względu nie wykonał ich...

Następna w kolejce jest pacjentka - ma 38 lat, nie jest pewna czy nie jest w ciąży, a na dodatek ma olbrzymie owrzodzenie podudzia, niegojące się od roku. Gdy opatruję ranę i obwijam bandażem podudzie, pyta mnie czy mogę zrobić to tak aby bandaża nie było widać pod spodniami. Ze zdziwieniem pytam dlaczego mam tak zrobić, a ona odpowiada, że jest przeklęta w wiosce z powodu owrzodzenia i dlatego, że poprzednio urodziła martwe dziecko... Po godzinie od przyjścia i po przebadaniu dopiero dwóch pacjentów, nie do końca potrafię znaleźć sobie miejsce... Idę zaczerpnąć oddech w farmacji przeliczając ręcznie tabletki i pakując je do przeźroczystych woreczków. Na zewnątrz zaczyna padać deszcz i w oddali słychać grzmoty, po kilku minutach burza szaleje w pełni a wiatrak i radio w farmacji ucicha- nie mamy prądu. Po 30 minutach prąd powraca a pacjent, który czekał na EKG może mieć je wreszcie wykonane.

Wieczorem wracamy do domu, zahaczając o 'rainbow restaurant' na obiad wybieram curry z kozy i gotowane platany i jam oraz sok z juneplamów ( żółta śliwka z kolczastą pestką w środku) z imbirem. Gdy wychodzimy z restauracji jest już ciemno. Drogę przez łąkę pokonuję żując soczytą trzcinę cukrową jako deser. Otwierając, kłódkę wspominam miniony dzień- dzień jak co dzień na Jamajce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz